Zdaję sobie sprawę, że mój start w Biegu Marduły to trochę
jak porywanie się z motyką na słońce, ale jest to silniejsze ode mnie. To pogoń
za marzeniem . Jedyne co mogę zrobić, to pracować ciężko, żeby potem móc się
cieszyć krótkimi, pięknymi chwilami.
Wiem, że będzie bolało. Wiem, że będę myślała, że nie dam
rady, że beznadziejna jestem ja i całe to bieganie w górach. Ale wiem też, że
kiedy wybiegnę wysoko, to będzie moja chwila. Wiem to i dlatego średnio śpię w
noc poprzedzającym moje pierwsze, biegowe zetknięcie z trasą biegu Marduły.
Denerwuję się. Nie biegnę sama, co z jednej strony mnie uspokaja, a z drugiej
stresuje jeszcze bardziej, bo biegnę z kimś dla kogo Tatry to dom i kto może mi
powiedzieć „Dziewczyno co ty tutaj robisz?”. Boję się tego jak cholera.
Spotykamy się na stacji benzynowej, potem szybka rozgrzewka
i dowiaduję się jaki jest plan. A plan to dwa lub dwa i pół z czterech głównych
podbiegów na trasie Biegu Marduły, w zależności od tego czy dam radę. Niestety ze
względu na panujące warunki bez wbiegania na Karb i Przełęcz Świnicką. Myślę sobie, że szkoda, ale zaraz
potem zaczynamy wbiegać na Nosal. Rozmawiamy.
Z każdym mijanym metrem dostaję cenne wskazówki i z każdym mijanym metrem
myślę sobie, że nie dam rady. To dopiero pierwszy podbieg, a mnie już palą
czwórki, już nie mam czym oddychać. A potem wbiegamy na szczyt. Sceneria jest
delikatnie inna niż ta z pocztówek, chmury wiszą nisko nad górami. Zachwycam
się po raz pierwszy tego dnia i słyszę, żebym poczekała z zachwytami, aż
pobiegniemy w górę. To może być jeszcze piękniej? Dostaję krótką lekcję panoramy, podsumowanie
pierwszego podbiegu: 200 metrów przewyższenia, na krótkim odcinku, mam sobie
wyryć w pamięci, że nie wolno mi się tutaj spalić. A potem Magda pokazuje
palcem kolejny cel, a ja drugi raz w ciągu kilkunastu minut myślę sobie, że nie
dam rady. Nie mówię tego głośno. Zaczynamy zbiegać i po od razu po raz trzeci
myślę co ja tu robię? Utknęłam na chwilę gdzieś między skałami i nie wiem jak
się ruszyć. Jakoś mi się udaje, ale jestem przerażona. Lecimy. „Musisz być jak
sarenka”. Że co? „Że luźno, że bez strachu, ale musisz też być przygotowana i
skupiona”. Ja jak sarenka? Dobre. Mowy nie ma. Ale lecę. Dobiegamy do Kuźnic i
zaczynamy drugi podbieg przez Jaworzynę na Halę Gąsienicową. Tym razem
przewyższenie ma 500m, ale nachylenie jest łagodniejsze, choć podbieg tylko
zaczyna się niewinnie, bo potem jest coraz wyżej i coraz trudniej, ale przecież
nie można się tak po prostu zatrzymać. Biegniemy więc dalej. Im wyżej, tym
większy odczuwam spokój. Jest trudno, oddech staje się coraz cięższy, nogi
zresztą też, ale biegnie się coraz łatwiej. Chłonę kolejne wskazówki i czekam na nagrodę.
Dostaję ją, kiedy wbiegamy na Halę Gąsienicową. Cała jest jeszcze pod śniegiem,
jest szaro i buro, ale poza nami nie ma tam nikogo. Chwilo trwaj.