Każdego dnia powtarzam, że matka też człowiek. Mówię o tym głośno i wyraźnie. Mówię moim
koleżankom, kiedy skarżą się, że już nie mogą wytrzymać albo kiedy osiągają
stany, które trudno nazwać inaczej niż czyste szaleństwo. Przypominam im o tym,
kiedy w całym tym szaleństwie zapominają o sobie. Mówię to moim dzieciom, które
czasem widzą we mnie tylko swoją satelitę (żeby nie nazwać tego bardziej
dosłownie służącą i sprzątaczką). Mówię
to sobie. Każdego, ale to dosłownie, każdego dnia. A i tak czasem zdarza mi się
sobie nie uwierzyć…
Dwa tygodnie temu.
Omawiam ze starszym synem plany na niedzielę. Umawiamy się
na całe popołudnie razem. Rano w planie trening i przygotowanie obiadu. Pełna
akceptacja i zrozumienie ze strony dziewięciolatka. On też ma swoje plany.
Zakładam legginsy i… zrozumienie, o niespodzianko!, zamienia się
miałczenie.
miałczenie.
- Mamo, idziesz na trening? Nieee idź…
- Hej, przecież się umówiliśmy. Teraz trening i obiad, potem
czas dla nas, taki jak będziesz chciał.
- Dobrze, ale nie idź.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Przecież i tak chciałeś rano pograć na konsoli.
- No.
- To co, ja mam siedzieć obok i patrzeć?
- Mogłabyś.
No nie. Nie mogłabym.
To jest ten moment, kiedy muszę jemu, ale też sobie (a może
przede wszystkim sobie) powiedzieć głośno, że matka też człowiek…
Pytam co lubi robić. Patrzy nam mnie i wywraca oczami. Dobrze wie, do czego
zmierzam. Oczywiście, że wytłumaczę mu, że każdy ma prawo mieć swoje
zainteresowania i każdy ma prawo mieć chwilę dla siebie. Bez ogródek mówi, że
on nie zrezygnowałby ze swoich przyjemności. Wygląda jakby zrozumiał. Włącza
konsolę. Turboszczęśliwy, bo dawno nie było okazji. Ja zadowolona, niemal mówię
głośno: „Robisz to dobrze, dziewczyno! Yeah”.
W atmosferze triumfu wychodzę na trening.
Ten post mógłby się tutaj skończyć. Wytłumaczyłam
dziewięciolatkowi, czym jest pasja i czas dla siebie. Każde z nas jest
uśmiechnięte i zadowolone. Po raz kolejny moje moja wiara w to, że matka też
człowiek znajduje potwierdzenie w rzeczywistości.
Nie tym razem.
Biegnę. Kilometr. Dwa. Trzy. Wyrzut sumienia coraz większy.
Kurczę, przecież on nie chciał, żebym szła. Co ze mnie za matka? Przecież to
tylko głupi trening. Mogłam go odpuścić. Głupia. Przecież to nie bieganie jest
najważniejsze. Mogłam przecież posiedzieć i patrzeć jak gra… Powinno mi to
wystarczyć. Wiedziałabym co robi. On wiedziałby, że jestem przy nim (albo nie
zwróciłby na mnie uwagi…).
Wracam w połowie treningu. Uczucia mam bardziej niż mieszane,
ale wracam. Choć to mało powiedziane. Gnam to tego domu na złamanie karku.
Wpadam zdyszana.
- Wróciłam! Wró-ci-łaaam!!! To co robimy jak skończysz grać?
- Już? Już wróciłaś? Wiesz, teraz chciałbym poczytać tą nową
książkę…
Kurtyna.
Mogłabym tutaj spróbować powiedzieć coś co wydaje mi się mądre.
Tylko po co? Jestem tylko zwykłą dziewczyną, która próbuje być zwykłą, dobrą
matką dla dzieci i dobrą sobą dla siebie. Raz wychodzi lepiej, innym razem
wcale. I co z tego? To jest ok. Cały milion fakapów, rozterek i rozczarowań przede mną. Tak samo jak co
najmniej drugie tyle zachwytów, wspaniałości i sukcesów.
W byciu matką.
W byciu kobietą.
W byciu człowiekiem.