Na Wilcze Gronie zapisałam się już dwa lata temu, świeżo po
tym, jak zaczęła we mnie kiełkować myśl o połączeniu gór i biegania. Wtedy na
start nie dotarłam. Trochę przez korpożycie, trochę przez tchórzostwo.
Śledziłam jednak relacje z biegu i wiedziałam, że kiedyś stanę na linii startu.
Ten bieg przyciągał mnie jak magnes. Trasa, mimo tego, że jest krótka (15 km i ok. 700 m przewyższenia) oferuje
to, co lubimy najbardziej – palące płuca podejścia i strome zbiegi, a dzięki co
roku zmiennym, ale zawsze trudnym warunkom, nigdy nie wiadomo co czeka
startujących.
Tydzień przed startem zaczęłam z narastającą częstotliwością
sprawdzać prognozy pogody i odwiedzać stronę biegu w poszukiwaniu informacji na
temat tego, co w tym roku spotka mnie na trasie. W końcu w piątek jest
informacja: „Na trasie 10-30 cm
śniegu . pod śniegiem zdarza się lód, luźne kamienie woda i trochę błota”.
Czytaj: może cię spotkać wszystko. Opis w stu procentach zgodny z rzeczywistością,
z tym że dla mnie biegnącej kawałek za czołówką trochę błota zmieniło się na
błota w pizdu i jeszcze trochę.
Do Rajczy
jechałam podekscytowana. Nie udało mi się uniknąć stawiania sobie oczekiwań,
choć wiem, że mimo solidnych treningów, to zdecydowanie jeszcze nie ten czas. Chciałam
się dobrze bawić, ale też dokładnie wiedziałam jak chcę pobiec. Na pamięć
znałam profil trasy i chociaż nigdy wcześniej nią nie biegłam, żaden jej
fragment mnie nie zaskoczył.
Z pełną
świadomością ustawiłam się dużo bliżej czoła startu niż zwykle. Z reguły nie
lubię wyrywać się przed szereg i nie robię tego, ale trasa w Rajczy rozpoczyna się
dwukilometrowym asfaltowym rozbiegiem z górki, który kiedy kończy się, drastycznie przechodzi w wąskie 450 metrowe podejście na Suchą Górę, a tam lubi
robić się korek. Po ostatnich treningach w górach, mniej więcej wiem ile mocy
mam na podejściach, postanowiłam ten jeden raz zaryzykować. Stres mnie dopadł,
kiedy kątem oka, kilka metrów przede mną, dostrzegłam Kamila Leśniaka