Marek Grechuta
Jedną z rzeczy których o mnie nie
wiecie, jest moja bezgraniczna miłość do Marka Grechuty. Uwielbiam gościa. Jest
lekiem na każdą chandrę i stres. To przy jego kawałkach śpiewam, choć nie
potrafię. Uśmiecham się i resetuję. I w nosie mam co myśli sobie kierowca w
samochodzie obok,
bo ekspresji sobie w tych momentach nie żałuję.
Grechuta był jedną z moich
tajnych broni na Lavaredo. On, Bryan Adams, Grubson, Rysiek Riedel, John Lennon
i jeszcze kilku innych fajnych gości mieli dodać mi sił, gdy będę tego
potrzebować. Mieli zastąpić bolącą nogę, odmawiający posłuszeństwa żołądek, czy
głowę, która nie daj boże byłaby tak bezczelna i odważna, by odmówić
współpracy.
Musicie wiedzieć, że mimo całego
mojego jojczenia, pojechałam w Dolomity z założeniem,
że pokonam w nich 120
kilometrów i wbiegnę na metę na pełnej petardzie. Zemsta miała być słodka, a ja
nie planowałam brać jeńców. Nie miałam wyjścia. Drugi raz pojechałam na
Lavaredo
z niedoleczonym pasmem… Skoro więc drugi raz pozwoliłam sobie na
spieprzenie przygotowań, nie miałam wyjścia, musiałam zadbać o kamuflaż i
bojowe nastawienie.
A teraz siedzę sobie na kanapie,
słucham playlisty, której finalnie nie włączyłam podczas biegu
i podśpiewuję:
„Ważne są tylko te
dni, których jeszcze nie znamy,
Ważnych kilka tych chwil, tych na które czekamy…”
Już po wszystkim. Po biegu. Po
emocjach. Po walce, której nie brakowało. Działo się tak dużo…
I wszystko
chciałabym opowiedzieć, przede wszystkim po to, żeby nie zapomnieć… Ale czuję
taki spokój i luz na samą myśl o tym co zrobiłam, że gdy tylko zaczynam stukać
w klawiaturę, totalnie odpływam… Gapię się w niebo i się uśmiecham.
|
Dolomity. Po prostu <3 |
Koń
Stojąc na starcie też się
uśmiechałam.
Ani trochę nie chce mi się spać,
choć startujemy o 23:00, a ja cały dzień spędziłam na kempingu z dziećmi. Tak
sobie myślę, że ten luz to trochę ich zasługa. Nie miałam czasu spanikować. Pamiętałam
jak było dwa lata wcześniej, kiedy lęk przed nieznanym ogarniały mnie od
pierwszych kroków. Teraz też byłam na to przygotowana. Czekałam na wkurw na
siebie i standardowe pytanie na początku każdego biegu ultra „po co mi to
było?”, ale nie. Nic z tych rzeczy. Od
początku koncentracja i dzida do przodu. Cisnę, podbiegam, wyprzedzam i co rusz
powtarzam sobie „ależ masz dzień konia, dziewczyno!”. Wiem, że muszę zrobić
tyle, ile się da podczas nocy.
Nie jestem jeszcze zmęczona.
Nie widzę trudności trasy, więc
nie panikuję, tylko robię swoje i nawet zbiegam jak człowiek.
Nie jest gorąco, a w dzień ma być
totalna sieczka i upał.
Trasa jest bardziej biegowa w
pierwszej części niż w drugiej.
No i nie boli mnie pasmo. To, że
się odezwie wcześniej czy później jest bardziej niż pewne.
Czekam na to niestety, ale o tym
później.
Wciąż mam noc konia. Jest ciemno
i przyjemnie. Poza kilkoma metrami przede mną, nie widzę gdzie biegnę i całe
szczęście, bo dzięki temu wydaje mi się, że jest łatwo. Bolesna prawda jest
taka, że zbiegam dobrze tylko kiedy jest łatwo lub działa silna adrenalina,
ewentualne po grzanym winie… Strach przed ekspozycją, stromizną i upadkiem w
innych przypadkach potrafi mnie sparaliżować i dosłownie zatrzymać w miejscu.
Zaskakujące jest to, że każdy
trudniejszy fragment na trasie jest nowością. Z poprzedniego podejścia
zapamiętałam pierwszych czterdzieści kilometrów jako łagodne podejścia i zbiegi
szutrówkami, tymczasem były miejsca, które niczym łagodnej szutrówki nie
przypominały. No nic, pamięć płata figle. Na szczęście wciąż nie widzę tego co
poza ścieżką, więc robię swoje. I wciąż śpiewam sobie „noc konia mam,
lalalala…”.
Dzień dobry pasmo
Przy zbiegu do Federavecchii
dokładnie rozpoznaję miejsce, w którym dwa lata temu zaczęło boleć mnie pasmo.
Pierwsza myśl, że przecież jest dobrze, bo tym razem nie boli, tylko na chwilę
dodała mi otuchy. Od tej pory zaczęła się rozkmina i oczekiwanie na to, kiedy
pojawi się specyficzne kłucie w okolicach kolana. Nie potrafiłam wyrzucić tej
myśli z głowy. Przed biegiem powiedziałam głośno, że ukończę bieg bez względu
na bolące pasmo. Może trochę głupio, bo pokonanie kilkudziesięciu kilometrów z
kontuzją, to nie najmądrzejszy pomysł, ale innego w trakcie biegu nie miałam.
Nie po to drugi raz przejechałam pół Europy, żeby drugi raz z tego samego
powodu zejść z trasy.
Nie wiem czy miałabym w sobie
wystarczająco siły i determinacji, by podjąć się trzeciej próby, a ja naprawdę
czuję, że długie dystanse są dla mnie. Muszę to zrobić dziś, tu i teraz.
Umawiam się ze sobą, że jeśli dobiegnę do Misuriny bez bólu, kończę z tematem,
przestaję się martwić i czekać na ból. Zbieg ciągnie się bardziej niż flaki z
olejem. Korzeń goni korzeń. Znów nie tak zapamiętałam tę ścieżkę. Męczę się.
Najbardziej na świecie chcę mieć już za sobą miejsce, w którym zaliczyłam DNF.
Liczę, że wtedy stanie się magia. Wszystkie obawy mnie opuszczą i pofrunę do
mety jak na skrzydłach.
Dobiegam. Słyszę fanfary. Mam
ochotę wyskoczyć w geście zwycięstwa. Ha! Teraz już nic mnie nie zatrzyma!
Zatrzymuję się na chwilę, sięgam po kije. Odwracam się jeszcze raz by zobaczyć
jak pięknie odbijają się w tafli jeziora budzące się po nocy góry. Ruszam
powoli. Trasa biegnie sobie płasko, albo prawie płasko wzdłuż jeziora, próbuję
się rozpędzić i wskoczyć na mojego konia, tutaj to powinniśmy sobie galopem
śmignąć przecież… Ejże! To nie spacer
przecież! Wio, koniku wio! No i pognał koń do przodu, tyle że już beze mnie.
Ultra pogroziło mi palcem po raz pierwszy. Dzień dobry dziewczyno, masz w
nogach maraton, jesteś w drodze całą noc i, o niespodzianko!, masz przed sobą
trudniejszą część do zrobienia. Morale siada. Tempo też. Wlekę się do góry. Noga za nogą, kijek za
kijkiem. Prowadzę ze sobą totalnie durny dialog, który kończę, chwilę po tym
kiedy pierwszy raz mignęło mi Rifugio Auronzo… Zaklęłam soczyście i głośno. Jak
to było daleko i wysoko! Sama tego chciałaś dziewczyno! No tak. Fakt. Sama tego
chciałam i jak tylko wdrapię się na tę pieprzoną górę, będę tam, gdzie chciałam
być. Tre Cime to dla mnie symbol Lavaredo. I mimo, że stąd droga do mety jest
jeszcze fchuj długa, a widoki dopiero zaczną powalać na kolana, to kiedy mam
Trzy Cimy tuż za sobą, odwracam się, patrzę i uśmiecham tak szeroko jak tylko
potrafię. Drugi raz słyszę fanfary i skaczę w geście zwycięstwa.
Wraca pewność siebie, wraca
determinacja, wraca radość, wraca wszystko.
Zbiegam jak ostatnia oferma.
Trochę sobie to tłumaczę tym, że oszczędzam nogę. Ale bez ściemy. Na tamtym
etapie to chyba była wymówka, bo nie pamiętam bym już tam odczuwała jakikolwiek
ból. Nie wiem, czy bardziej bałam się,
że zacznie boleć, czy bardziej bałam się samego zbiegu, który w kilku miejscach
nie jest najłatwiejszy technicznie, ale killerem żadnym też nie jest.
Wyprzedzają mnie tabuny ludzi…
Rozczarowanie. Złość. Smutek.
Użalam się nad sobą.
Szczegółów Wam oszczędzę.
Oda do Beloskiego
Zaczyna się „Droga Mirka”.
„Drogę Mirka trzeba biec,
rozumiesz? Trzeba biec, choć się nie chce!” W uszach dźwięczą mi słowa Beli. A
ić w cholerę, Bela! Nie chce mi się biec. Siedem kilometrów pod górę.
Nachylenie nie jest duże, ale żeby to biec, trzeba mieć w sobie dużo
samozaparcia.
„Drogę Mirka masz biec!”. Taa,
niezły żartowniś z tego Beli.
Dżizaskrajst, Beloski, ależ mi
zryłeś psychę! Ruszam więc dupę i biegnę. No dobra, przebieram nogami, próbuję.
Nogi mam jak z ołowiu. Co kilkadziesiąt metrów prycham sobie na Ciebie, ale jak
zaczynam doganiać wielu z tych, którzy jak strzały, jeden po drugim wyprzedzali
mnie na zbiegu, to prycham dalej, ale tak jakby z wdzięcznością.