wtorek, 27 października 2015

Znów to poczuć. Półmaraton Królewski.


Tytułem wstępu uprzedzam, że hormony chyba nadal szaleją, zamiast relacji wyszła mi oda do biegania. I dobrze. Przyda się, kiedy nie będzie się chciało wstawać bladym świtem na treningi. Enjoy.



Relacja. Coś czego dawno tu nie było i z obiektywnych względów długo jeszcze nie powinno być.   Do końca roku nie planowałam żadnego startu.  Planowałam spokojne dojście do siebie po porodzie i bardzo spokojne budowanie formy na nadchodzący sezon, ale pojawiła się możliwość startu w Cracovia Półmaraton i wiecie jak jest… nie zastanawiałam się ani sekundy. Od razu wiedziałam, że chcę to pobiec.  Miałam trzy tygodnie, żeby się przygotować i  postanowiłam nic nie zmieniać. Na życiówkę nie miałam najmniejszych szans, a mocny trening też nie miał sensu. Więc po co?

PO TO, ŻEBY ZNÓW TO POCZUĆ.  Tą atmosferę przed startem. Te motyle w brzuchu. To poczucie jedności z kilkutysięcznym tłumem, który niesie wtedy, kiedy same nogi by nie niosły.
Poczułam to i było pięknie. Od porannego dźwięku budzika do niedzielnego bólu mięśni było pięknie. Jechałam do Krakowa pustą autostradą, w radio grała dobra muzyka, nigdzie się nie spieszyłam, nikt nic ode mnie nie chciał. Jechałam robić to co lubię i byłam z tego taka dumna, że prawie głupot narobiłam. Założenie na bieg było takie, żeby nie wyjść z drugiego zakresu. Im więcej miałam przejechanych kilometrów , tym bardziej byłam pewna, że może jednak zmienię plan i będę cisnąć... Niosło mnie. No bo jak to tak, wystartować  i nie paść trupem chociaż na chwilę? Nie upodlić się? Bez sensu.  Widok Tauron Areny i podsłuchane rozmowy w kolejce po odbiór pakietu, dodatkowo mnie nakręciły.

poniedziałek, 19 października 2015

Dynamika motywacji, czyli o tym jak dowieźć zajebistość z początku sezonu do samej mety.

Czekasz kilka miesięcy na to, żeby móc znów trenować po przerwie. Wszystko masz zaplanowane, czekasz tylko na godzinę zero, kiedy będziesz mógł odpalić maszynę. Dokładnie wiesz, co i jak zrobisz. Jesteś jedną chodzącą motywacją.

Odpalasz plan i ruszasz.  Odhaczasz trening za treningiem. Odnajdujesz drogę do siłowni, albo robisz salę z salonu, który jest teraz zagracony całym sprzętem, jaki udało Ci się nazbierać. Grzecznie się rozciągasz, dobrze jesz.   Jesteś jak Ferrari, które osiąga 100 km/h w 3,6 sekundy, czy ile tam. Jesteś po prostu zajebisty. Jesteś na motywacyjnym haju. Ale ten stan nie trwa wiecznie. Kończy się nagle, zupełnie jak zajebisty sen, z którego budzisz się tuż przed przecięciem wstęgi zwycięzcy w wymarzonych zawodach.  W pewnym momencie stracisz czujność, coś się wydarzy, chuj bombki strzeli i choinki nie będzie. Nie mam mowy, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Im  zaakceptujesz ten stan,  tym większe masz szanse dowieźć swą zajebistość na wymarzony start i dalej do mety.  

Każdy niezrobiony trening, każde wyłączenie budzika i nakrycie głowy kołdrą, każdy raz kiedy odpuszczasz , nawet wtedy kiedy zmuszony jesteś to zrobić, wbija gwóźdź do trumny motywacji. Bez motywacji nie ma realizacji planu, bez planu nie ma motywacji. Koło się zamyka.

Jak nie stracić motywacji, kiedy nie wszystko idzie zajebiście?

Przyjmij do wiadomości, że motywacja jest procesem, który posiada swoją  naturalną dynamikę, nie da się jej utrzymać stale na tym samym poziomie bez angażowania dodatkowych bodźców. Tak twierdzi w książce "Słomiana motywacja" Rafał Krasicki. Do mnie to spojrzenie przemawia.





wtorek, 6 października 2015

Superbohaterem być.

Armagedon. To słowo i ten stan pojawił się w moim domu siedem tygodni temu.  Z drugim dzieckiem jest łatwiej, mówili. Taaaaaaaaaaaa. Że ja głupia uwierzyłam… Pierwsze dni po powrocie ze szpitala pamiętam jak przez mgłę i dobrze, bo nie należałam do najszczęśliwszych osób na świecie. Nie linczować proszę, tylko zrozumieć, że jak ktoś lubi sobie ze wszystkim radzić, a potem nie radzi sobie z niczym, to nie ma mowy, żeby lubić ten stan. I pewnie do dziś tkwiłabym w piżamie, gdyby nie SUPER MOCE, które odkryłam, kiedy przestałam słuchać dobrych rad i dwa tygodnie po porodzie zrobiłam po swojemu i zabrałam ferajnę w góry.  Wtedy po raz pierwszy poczułam się jak  SUPERBOHATER. Może i żyję w lekkim chaosie, może mam ochotę uciec przed własnymi dziećmi co najmniej raz dziennie, ale nigdy tak często nie czułam się jak SUPERBOHATER. A teraz mam ten stan. Potrafię się rozdwoić na przykład. Mogę jednocześnie zmieniać pieluszkę młodszemu,  kopać piłkę ze starszym i  przypominać mężowi przez telefon co ma załatwić w banku albo kąpiąc starszego bujać nogą młodszego w foteliku, drugą nogą ćwicząc propricepcję (tak wczoraj zastał mnie mąż, podziw w jego oczach porównywalny z tym, który widziałam po pierwszym maratonie). Jednoczesne karmienie młodszego ze starszym na kolanach i trzystustronicową książką z bajkami trzymaną w powietrzu (bicki rosną!) to cowieczorny rytuał. Czy to nie jest SUPER MOC? I jeszcze ta NADPRZYRODZONA SIŁA, no bo jak to inaczej nazwać,  kiedy po śnie pociachanym jak mięso na tatara, zaczynasz wszystko od nowa bez jednego nawet mrugnięcia okiem? Ba, zaczynasz nie byle jak, bo od małego WOD’a, bo budzi szybciej niż kawa. Tylko PELERYNY  bohatera mi brakuje.


Każdego dnia wykonuję nie jedną, nie dwie i nie trzy misje specjalne. Sorry, takie życie SUPERBOHATERA, który ma jedno zadanie – nie pozwolić zawładnąć chaosowi swoim światem.  Lekko nie jest.  Zresztą jak jest lekko to zazwyczaj daję dupy, rozleniwiam się i odpuszczam. A idąc tym tropem, z dwójką  dzieci na rękach, z oczami postawionymi na zapałkach i zapasem relanium w przyszłym roku rozwalę nie jeden kiosk.  

Góry lekiem na całe zło. Wiadomo.