niedziela, 27 października 2013

Z BIEGIEM NATURY i z naturą w tle

Do Katowic już za dwa tygodnie zawita cykl Z BIEGEM NATURY. Celem i ideą zawodów jest aktywne spędzanie czasu na w leśnej scenerii łonie natury. To lubię!  Trasa nie jest długa, ma zaledwie 5 kilometrów, więc to doskonała okazja także dla początkujących biegaczy do rozpoczęcia przygody z bieganiem i startowaniem. Dla bardziej zaawansowanych to możliwość weryfikacji osiąganych postępów podczas kolejnych edycji imprezy (w Katowicach biegamy 10.11, 7.12, 29.12, 19.01,16.02). Co mnie urzeka jeszcze bardziej to biegi towarzyszące dla dzieci. Z każdym rodzinnym treningiem Borys coraz bardziej chce gonić mnie, a także innych biegaczy których napotykamy na trasie. W Katowicach biegamy na Stargańcu, czyli w uroczych okolicach granicy Katowic i Mikołowa. O tym, że Katowice to lasy wspominałam już na blogu. Do tego, że panicznie boję się sama biegać po lesie też już się chyba przyznałam. Nie potrafię tego zwalczyć, chociaż próbuję często. Każdy spokojny, samotny bieg planowany  w terenach leśnych kończy się jakąś szaloną tempówką w tempie w którym nie biegam na żadnych zawodach. Wystarczy, że coś trzaśnie, zastuka lub wyda inny dźwięk którego się nie spodziewam i pędzę jak szalona, najczęściej tak długo aż z lasu nie wybiegnę. W mieście dodatkowo, jeśli nie najbardziej boję się, że spotka mnie krzywda ze strony ludzi. Nic na to nie poradzę tak już mam. Tym bardziej cieszy mnie nowa inicjatywa w Katowicach. Może rzadziej będę maltretować chłopaków. Chociaż lubię rodzinne treningi marszowo-biegowo-rowerowe, czasem więcej w nich maszerowania niż biegania. Krótka trasa na Stargańcu będzie więc miłą i szybszą odmianą.

A skoro o lesie, to dziś w lesie było naprawdę pięknie. Dzięki zmianie czasu zdążyliśmy na grzybobranie, o którym wspomnieć trzeba, bo to pierwsze Boryskowe. Radość dziecka ze znalezienia pierwszego grzyba bezcenna.





Potem, zaoszczędzoną dzięki zmianie czasu godzinę, spędziliśmy biegając i rowerując po pięknym lesie w okolicach Koszęcina. W sumie wyszło 8 kilometrów po 5:31. Trochę za szybko. Od trzech tygodni bowiem uskuteczniam bieganie na niskim tętnie i jeszcze się nie poddałam. Dziś mam wymówkę, goniłam rowerujących chłopaków. Jakimś cudem udało mi się przeprosić z pulsometrem i tak się wzajemnie obserwujemy od trzech tygodni. Wniosków nie jestem w stanie wyciągnąć, bo czy bieganie 6:31 min/km przy tętnie powyżej 150 uderzeń na minutę świadczy o beznadziejnej formie, chorobie (cały tydzień mnie męczy i nie puszcza), czy może tak po prostu mam? Zrobię chyba badania na Vo2max i będę wiedzieć więcej, bo na razie to moje tętno dołuje mnie tylko, a ja nie mam czasu na dołowanie, bo mam 21 tygodni na dogonienie celu :)


niedziela, 6 października 2013

Jak nie należy przygotowywać się do maratonu. Antyporadnik.

Stopień pracy w przygotowaniach do maratonu wychodzi natrętnie na każdym kroku. Uczciwie  trenujący maratończyk, zazwyczaj potrzebuje roztrenowania. Ja do przetrenowanych nie należę. Dobę po maratonie czułam się już dobrze. We wtorek pierwsza przebieżka. Tempo co prawda żółwie, ale było całkiem porządku i bardzo przyjemnie.  Nie potrzebuję i nie chcę roztrenowania. Snuję plany wiosenne i chcę biegać. Ale nie mogę, bo maraton nie łatwo jest oszukać. Za oszukiwanie trzeba płacić. Moja cena nie jest bardzo wysoka, z przeciążenia przyczepu mięśnia strzałkowego powinnam wyjść szybko. Na razie jednak boli i o bieganiu nie ma mowy. Siedzę zatejpowana i myślę. Zajęłam się wyciągnięciem wniosków z drugiego już mojego nieprzygotowania do maratonu.

Jak nie należy przygotowywać się do maratonu. Antyporadnik.

1. Żeby bezboleśnie przebiec maraton trzeba jednak swoje w nogach mieć. Ze wstydu zapadnę się pod ziemię, ale w ciągu czterech miesięcy poprzedzających start przebiegłam 289 km. Bynajmniej nie jest to średni dystans miesięczny, ale suma przebiegniętych kilometrów. Daje to średnio 72 kilometry miesięcznie. Faktycznie 163 kilometry przypadły na wrzesień, czyli na pozostałe miesiące zostaje po równe 42 kilometry. Statystycznie po jednym maratonie miesięcznie ;) Faktycznie należy nieco rozsądniej podejść do ustalania objętości treningów. Daleka jestem od pustego nabijania kilometrów, ale dla treningów jakościowych objętość także jest potrzebna. Ja jej nie miałam i nie do końca wierzyłam, że z maratonem pójdzie bez problemu. Od startu czekałam na ścianę i doczekałam się.
2.       Nie samymi nogami biegacz biega. Wszyscy o tym wiedzą, wiem i ja. I to by było na tyle. Mięśnie głębokie grzbietu i brzucha są równie ważne jak mięśnie nóg. Utrzymują ciało w odpowiedniej pozycji oraz napędzają kończyny dolne i górne. Ćwiczenia z zakresu core stability opanowałam całkiem nieźle w teorii. Wygooglowałam, wydrukowałam i schowałam do kalendarza. Może gdybym zrobiła z tą wiedzą coś więcej, ból kręgosłupa nie towarzyszyłby mi od 25 kilometra do mety.
3.       Nawiązując do punktu poprzedniego, człowiek ma dwie pary kończyn. I wypadałoby nad tymi górnym również odrobinę popracować. Wiem, że często biegam z zaciśniętymi pięściami i nie robię z tym nic. Do tego biegnę pochylona z zamkniętą klatką piersiową. Widać to wszystko na zdjęciach, wiem o tym nie od dziś. Brak pracy nad błędami lub brakami, których ma się pełną świadomość nie jest najlepszą praktyką przed maratonem.
4.       Maratończyk w trakcie przygotowań powinien zastanowić się nad techniką biegu. Kilkugodzinny wysiłek + niewypracowana technika = brak techniki. Utrudnia to pokonanie ostatnich kilometrów oraz zwiększa ryzyko kontuzji. Nie mam pewności czy moja kontuzja wynika ze słabej techniki, ale wiedziałam, że powinnam nad nią popracować i nie zrobiłam tego.

5.       Nabranie kilku dodatkowych kilogramów w okresie przygotowań do maratonu również nie pomaga. Po odczytaniu udziału procentowego tkanki tłuszczowej prawie zemdlałam. Przypomniało mi się to w najmniej odpowiednim momencie, kiedy toczyłam walkę sama ze sobą gdzieś na trasie maratonu. 

Do listy można jeszcze dopisać słabą jakość posiłków, wciąż za małe ilości wody i za duże wina, ale jeszcze nie do końca mam pomysł jak chciałabym to zmienić. O stresie i niewysypianiu się nie wspominam, bo nie wiem że z tym nic nie potrafię zrobić. Na pozostałe punkty mam plan, który już wcieliłam w życie, bo ile razy można się nie nauczyć na swoich błędach?


Meta. Już nie mogę doczekać się kolejnej.
Źródło: www.fotomaraton.pl
Ukończenie maratonu to niezwykłe doświadczenie, które daje radość, pozwala poznać i pokonać swoje słabości. W kolejnym maratonie będę jednak chciała jeszcze więcej radości i odrobinę mniej walki o każdy stawiany krok.


środa, 2 października 2013

Mój 35 Maraton Warszawski

Bardzo chciałam przebiec maraton. Bardzo chciałam pobiec w Warszawie. Bardzo chciałam przebiec maraton w Warszawie. Od chwili opublikowania trasy 35 Maratonu Warszawskiego wiedziałam, że to zrobię. Po pierwsze, ta trasa to taka Warszawa w pigułce.  Start tuż przy ukochanej Saskiej Kępie, Most Poniatowskiego, Krakowskie Przedmieście, Wisłostrada z widokiem na Starówkę, Łazienki, Plac Trzech Krzyży, meta na Stadionie Narodowym. Myślałam sobie, że jeśli nie to odwróci moją uwagę od ściany, kryzysów i tym podobnych, to już nie wiem co. Po drugie, zakochałam się w profilu trasy. W porównaniu z Silesia Marathon jest po prostu idealnie płaska. Motyle, motylami, ale cały czas bałam się, że historia się powtórzy. Robiłam wszystko, żeby o tym nie myśleć za bardzo, ale siedziało mi to gdzieś z  tyłu głowy.

Wmówiłam sobie, że stresu nie ma. Cieszyłam się jak dziecko. Wiedziałam, że powinno być łatwiej. Wiedziałam już, czym jest kryzys na trasie w maratonie i wydawało mi się, że wiem jak sobie z nim poradzić. Wiedziałam, że trasa jest łatwiejsza, że będzie więcej kibiców. Wiedziałam też, że nie będę sama na trasie. To ja powinnam być wsparciem dla debiutującej Ewy, ale od początku wiedziałam, że szansa na to, że będzie odwrotnie jest duża. Taka ze mnie panikara.

Zaklinanie szło idealnie do momentu, kiedy jakiś czort wsunął mi do ręki dwie opaski z międzyczasami zamiast jednej. Zabawa z kalkulowaniem średniego tempa na 3:45(?!) tak mnie zestresowała, że prawie oka nie zmrużyłam… Zjedzenia śniadania było nie lada wyczynem, żołądek miałam tak ściśnięty do rozmiarów ziarnka grochu. Na start jak zwykle wydawało mi się, że wyjechaliśmy za późno i nie ważne, że mnóstwo osób szło razem z nami, a nawet za nami do depozytów, dodatkowy stresik trzeba było sobie zafundować.
Ustawiłyśmy się w strefie zielonej dla debiutantów, więc miałam trochę czasu na wyluzowanie przed startem.  Uwielbiam chłonąć atmosferę oczekiwania, nie da się tego z niczym porównać, Do tego w tle „Sen o Warszawie”… Pomyślałam, że lepiej być nie może i ruszyliśmy.

Jeszcze na moście wypatrzyliśmy się z Rafałem i tak już zostało prawie do samej mety. Dzielnie towarzyszył nam na rowerze od czasu do czasu pojawiając się na horyzoncie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, mimo kolki dokuczającej przez pierwszych dziesięć kilometrów. Tempo cały czas oscylowało wokół założonego 5:30 min /km, a ja wmawiałam sobie, że kolka wcale mi nie dokucza i że pewnie sama nie zauważę kiedy minie. I tak było. Do 20 kilometra sama radość biegania i podziwianie okolicy.

Sama radość. Fot. R. Pacoń.