I po roztrenowaniu. Nie było tak źle. Bardzo łatwo
przyzwyczaiłam się do nie zrywania się o świcie. Na tyle łatwo, że teraz cały
czas walczę z sobą i porannymi ciemnościami za każdym razem, kiedy budzik wzywa
na trening. Migam się jak mogę. Nie od biegania. Od wstawania. Biegać, biegam,
powolutku zwiększam kilometraż, dbam o solidne treningi z siłą biegową. Czuję
jednak, że jestem w zawieszeniu. To co mnie motywuje to cel. Zawsze i w każdej nawet
najbardziej beznadziejnej sytuacji. Tak było na wiosnę. 8 maja wyszłam na
pierwszy trening po prawie dwóch latach przerwy z jasno i wyraźnie postawionym
celem. Wiedziałam, że chcę przebiec półmaraton w czasie poniżej dwóch godzin,
wiedziałam dokładnie gdzie i kiedy. Wiedziałam też, że chcę zejść w biegu na
10km poniżej 50 minut, a w piątce poniżej 25 minut. Im więcej przeszkód stawało
na mojej drodze, tym więcej miałam w sobie siły i samozaparcia.
01 września – Brzeszcze, 15km. Chciałam go ukończyć poniżej 1:30, nie być
ostatnią w kategorii i sprawdzić się na dystansie, któremu niedaleko do
półmaratonu. Czas (1:17:05), samopoczucie podczas biegu i podium w pierwszym
starcie – bezcenne doświadczenie.
16 września – Tychy, 10 km. Cel: poniżej 50 minut. Najgorsze moje
doświadczenie biegowe. Byłam jak początkujący kierowca, uwierzyłam że mogę zbyt
wiele. Pofrunęłam przez pierwsze 2 km i umierałam przez kolejnych 8. Nie wiem
jakim cudem pobiegłam na 48:05.
22 września – Chorzów, 5 km. Bieg nocny. Kameralny, raptem
47 uczestników. Ciemno, ślisko, z zabijającym podbiegiem i bez żadnego zająca
przed sobą. Bez możliwości podglądu tempa. Cel: dać z siebie tyle ile mogę. Wybiegałam
23:26.
07 października, Chorzów, 21km. Cały tydzień modliłam się o
pogodę. Nie wyobrażałam sobie 21 km w deszczu. Nie wymodliłam. Lało, do tego
temperatura spadła drastycznie. Start mnie zestresował. Już wiedziałam, że
osiągnięcie celu początkowego mnie nie zadowoli. Chciałam więcej. Bałam się.
Kompletnie nie wiedziałam jak rozłożyć siły. Jak zacząć. Każdy kilometr był
walką o coraz lepszy czas. Było 1:46:23, czyli fantastycznie. A ja sobie po
przekroczeniu mety pomyślałam „cholera 1:45 to byłoby coś!”.
Podsumowując sezon, planowałam śladem innych blogerów
napisać trochę o śląskich medalach. Może nie są tak ładne jak te w dużych
biegach, ale lubię każdy z nich. Zresztą nie tylko ja. Medale oprócz tego, że
są pamiątką chwil i emocji, wydają fantastyczne dźwięki, kiedy biega się z nimi
zawieszonymi na szyi. Sesja się nie udała, za to medale nabrały cech czysto
użytkowych i zostały nową ukochaną zabawką.
Po podsumowaniu nadszedł czas na nowe cele. Wiem, że będzie
to maraton. Wiem już gdzie. Czy normalne jest to, że samo ukończenie tego wymagającego
dystansu nie jest dla mnie celem samym w sobie? Że chcę więcej, szybciej,
lepiej? A może nie szarżować i przypomnieć sobie czym jest pokora? Przede
wszystkim biegam, bo lubię. Ale biegam też, bo osiąganie celów daje
niesamowitego kopa i satysfakcję. Nic tylko czas wziąć się tematem za barki i podjąć decyzję nie tylko
co i gdzie, ale jak chcę pobiec.